piątek, 2 lutego 2018

Krótka wycieczka na południe (Szkocji)

Początek października minionego roku był wyjątkowo ciepły i słoneczny jak na deszczowe Wyspy Brytyjskie, z temperaturą w południe dochodzącą do nawet 20 stopni. Udało mi się już wejść w rutynę akademicką na tyle, że nie musiałem spędzać weekendów na chaotycznym przygotowywaniu zajęć na kolejny tydzień. Nic więc dziwnego, że naszła mnie ochota by wykorzystać tych parę chwil tymczasowej wiosny i przyłączyć się do organizowanego przez znajomych całodniowego wypadu poza Edynburg. Wraz z koleżanką, studentką Neuropsychologii, oraz jej węgierskim chłopakiem/kierowcą spędziliśmy kilkanaście godzin na radosnym błądzeniu samochodem po co bardziej interesujących miejscach  Szkocko-Angielskiej granicy, tak historycznej jak i współczesnej. Region przygraniczny obfituje w różnego rodzaju ciekawostki, od pozostałości neolitycznych osad po względnie współczesne gorzelnie. Bezcelowym i troszkę zbyt męczącym byłoby jednak wyliczanie i drobiazgowe opisywanie wszystkiego co można podczas takiej wyprawy doświadczyć. Nie chcąc za bardzo zanudzać czytelników skoncentruję się zatem na dwóch miejscach, każde po innej stronie  granicy, każde z własną, oddzielną historią, odległą od siebie o prawie tysiąc lat; oba jednak bardzo fotogeniczne i godne polecenia.

Centrum Jedburgh, z ruinami kościoła oraz pobliskiego opactwa w centrum (źródło: google maps).
Od strony Szkockiej: Opactwo w Jedburgh

Jadąc samochodem w kierunku granicy Szkocji z Anglią, drogą z Edynburga do Newcastle upon Tyne, trudno ominąć Jedburgh, miasteczko o bogatej i burzliwej historii. Deadard w galeickim albo Jeddart/Jethart w staroszkockim, jako stała, samodzielna osada istniało pewnie już od czasów rzymskich, jednak pierwsze pisemne wzmianki o Jedburgh wiążą się z ufundowaniem lokalnego kościoła na przełomie IX/X wieku n.e. Na przełomie XII i XIII wieku miejsce to zaczęło nabierać strategicznego jak i symbolicznego znaczenia dla królestwa  Szkocji.  W 1118 r. Dawid I, tuż przed oficjalnym wstąpieniem na tron, sprowadził pierwszych mnichów z zakonu Augustynanów z miejscowości Beauvais w Północnej Francji i ufundował im opactwo w Jedburgh. Oficjalnie opactwo zaczęło działać w 1147 r., stając się szybko miejscem licznie odwiedzanym tak przez lokalne pospólstwo jak i wielmożów. W tym samym czasie wzniesiono zamek w Jedburgh oraz przyznano miasteczku miano „królewskiej miejscowości” (Royal Burgh). Patronat królewski nie skończył się jednak ze śmiercią Dawida I, ale był dalej kontynuowany przez jego potomków. Na rosnące znacznie Jedburgh wskazywał także fakt, że wiele ważnych politycznie ślubów, w tym panujących władców, odbyło się właśnie w kościele opactwa.

Jedburgh, widok z dawnego budynku młyńskiego na ruiny kościoła, z pozostałościami piwnicy widocznymi poniżej.
Jedburgh, wnętrze kościoła.
Liczne nakłady finansowe oraz regularna troska przywódców Szkocji przyczyniły się do znacznego wzrostu ekonomicznego całego regionu. Szkocja, próbująca się zdystansować kulturowo od południa ale też powoli przesuwać swoje wpływy w tym samym kierunku, intensywnie inwestowała w tereny przygraniczne, wywierając coraz większy nacisk na północne rejony Anglii. Nic dziwnego, że taka sytuacja szybko stała się solą w oku dla Angielskich królów oraz ich wasali, regularnie usiłujących zmienić ten stan rzeczy i przejąć inicjatywę – czasami dyplomatycznymi, ale częściej prostszymi acz znacznie brutalniejszymi metodami. I tak w XIV wieku miasteczko i opactwo regularnie przechodziło z rąk do rąk; nie wpłynęło to jednak za bardzo na działalność Augustianów. Walki w XV  i XVI wieku stawały się jednak coraz bardziej zawzięte, z regularnym łupieniem oraz paleniem Jedburgh i opactwa. Wraz z reformacją w 1560 r., pomimo zapewnienia lokalnej społeczności mnichów niezależności od kościoła anglikańskiego oraz swobody wyznania, działalność opactwa zaczęła powoli zamierać. Brak środków na regularne remonty monumentalnego kościoła doprowadził do przeniesienia centrum religijnego Jedburgh (już w pełni Anglikańskiego w swojej naturze) z terenów opactwa do nowo wybudowanego kościoła w centrum współczesnego miasta. Dawne założenie zostało całkowicie opuszczone i pozostawione na pastwę natury.

Jedburgh, groby niektórych opatów ulokowane zostały we wnętrzu założenia, pod podłogą pomieszczeń administracyjnych.
W 1917 dawne tereny opactwa przeszły z powrotem w ręce Szkotów i natychmiast zostały wpisane na listę historycznych monumentów; widoczne ruiny otoczono opieką konserwatorską. Jednak dopiero w latach 90tych XX wieku rozpoczęto prace archeologiczne zakrojone na szeroką skalę, mające na celu zabezpieczenie i udokumentowanie tego co zostało z opactwa. Badania doprowadziły do odkrycia pozostałości piwnic (lokalni Augustiańscy mnisi słynęli z produkcji wysokiej jakości cydru; jabłka do tego przeznaczone były przechowywane w specjalnie urządzonych podziemnych magazynach), koła wodnego, dwóch dziedzińców, wspólnego budynku mieszkalnego wraz z pozostałościami sali jadalnej, a nawet grobów dawnych opatów, pochowanych pod posadzką pokoju spotkań.  Odkrycia pozwoliły na rekonstrukcję codziennego życia mnichów z Jedburgh na przełomie XIII i XIV wieku.

Jedburgh, groby wewnątrz jednej z naw kościoła. Nie tylko królowie ale takzę lokalni wielmoże wspierali rozwijające się opactwo, często w zamian za możliwość wiecznego spoczynku w wyznaczonym miejscu na terenie kościoła.
Od strony Rzymskiej….to znaczy Angielskiej: Wał Hadriana

Wał Hadriana to, wbrew pozorom, znacznie więcej niż tylko niski, zarośnięty mur ciągnący się ponad sto kilometrów w poprzek Wielkiej Brytanii, z okazjonalną bramą bądź wieżą to tu to tam. W I wieku n.e., na rozkaz cesarza Hadriana, w czasie mniej-więcej dekady powstał skomplikowany system obronny, składający się z muru wspartego dziesiątkami  fortów dla piechoty oraz kawalerii, pomiędzy którymi powstała sieć dobrze utrzymanych rzymskich dróg. Forty były budowane nie tylko na linii muru, ale także do kilkunastu kilometrów poza nim, po części by zapewnić dodatkową obronę ale również by wspierać lokalne osady; stanowiły centra logistyczne i administracyjne, ze spichrzami i magazynami pełnymi broni i jedzenia oraz domostwami dla oddelegowanych na granicę imperium Rzymskich oficjeli. Pomimo tego rozmachu wał Hadriana stosukowo krótko pełnił pierwotną funkcję obronną. Z czasem ważniejszym stało się kontrolowanie przepływu ludności oraz handlu, niczym na współczesnych granicach międzypaństwowych. Z tego powodu zaczął wywierać ekonomiczną oraz kulturową presję na coraz bardziej zależnych od handlu z Rzymem mieszkańcach południowej Szkocji. Doprowadziło to do stopniowego włączania terenów na północ od wału Hadriana do prowincji Brytania. Obowiązek obrony terenów rzymskich został wkrótce przeniesiony na nową linię wałów Antonina. Forty wału Hadriana były w tym okresie tylko częściowo obsadzone, jednak użytkowano je jeszcze w połowie V wieku n.e.,  cztery dekady po wycofaniu się Imperium Rzymskiego z Wysp Brytyjskich. Sugeruje to, że lokalne władze, próbując utrzymać swoje wpływy, dalej uważały wał za strategicznie ważny, choć pewnie już nie jako jednolite założenie a sieć niezależnych od siebie ufortyfikowanych osad. Niestety, w kolejnym wieku cały system popadł w ruinę. Część fortów co prawda zmieniła się w osady a następnie średniowieczne miasta, większość została jednak na stałe opuszczona bądź wręcz rozebrana, by uzyskać materiały do budowy dla lokalnej ludności.

Fort w Corbridge z widocznymi fundamentami spichrzów (dwa podłużne prostokąty koło współczesnego budynku muzealnego), oficjalnego budynku w centrum oraz fragmentem rzymskiej drogi. Na południu pozostałości baraków i niewielkie założenie świątynne (źródło: google maps).
Dobrym przykładem fotu poza główną linią obrony są ruiny w Corbridge, cztery kilometry w głąb kontrolowanej przez Rzymian Brytanii. Powstał pierwotnie jako fort zaopatrzeniowy w pobliżu już istniejącej osady (bądź osad). Koło 163 r. został jednak przebudowany na wzór rzymskiej osady, z częścią baraków zmienionych na (prawdopodobnie) publiczne forum oraz kapliczkami dla rzymskich bogów poustawianymi po obu stronach głównej drogi. W późniejszych czasach (III-IV wiek n.e.) fort był siedzibą wysokiego rangą Rzymskiego oficjela; nie wiemy jednak kto to był i jaką funkcję sprawował. Nie wiadomo też kiedy tereny dawnego fortu przestały być zamieszkane, choć musiało to nastąpić nie później niż w V wieku n.e. Region ten nie został jednak opuszczony i w późniejszych wiekach istniały osady w bezpośrednim sąsiedztwie pozostałości fortu. Do dziś istnieje niewielka miejscowość niecały kilometr od ruin.

Corbridge, typowe rzymskie spichlerze.
Corbridge, południowe założenia mieszkalne.
Housesteads, fort rzymski z zachowanym systemem obronnym wkomponowanym w główny mur wału (źródło: google maps).
Przykładem fortu włączonego w system obronny wału jest założenie w miejscowości Housesteads (niedaleko przerwy w wale z samotnym drzewem sykomorowym, pokazanym w quasi-historycznym filmie „Król Artur”). Powstały koło 124 r. n.e., pierwotnie dla lokalnych oddziałów piechoty wspartych przez kohortę Rzymskich legionistów, na wzgórzu zapewniającym dobrą widoczność w każdym kierunku był parokrotnie przebudowywany. Fort, zapewne dzięki swojemu strategicznemu położeniu, był niestannie użytkowany aż do początków V wieku n.e. W przeciwieństwie do Cordbridge, po wycofaniu się Rzymian Housesteads popadło szybko w ruinę a region wokół fortu był używany tylko jako pastwiska oraz tereny rolnicze, bez śladów większych osad w pobliżu. Znajdująca się w pobliżu ruin fortu farma słynna jest z faktu, że jednym z jej wielu właścicieli był znany XVIII wieczny rozbójnik, grasujący wzdłuż granicy Szkocji z Anglią. Założenie w Housesteads jest w pełni odkopane; w jego skład wchodziły baraki dla żołnierzy, stajnia, dwa spichlerze, dom dowódcy, główny plac, system cystern oraz publiczna latryna z nadal działającym systemem odprowadzania nieczystości. Pozwala to zwiedzającym na niczym nieskrępowane, dokładne przestudiowanie rozplanowania tradycyjnego fortu rzymskiego.


Housesteads, widok z południa na zachowane ruiny fortu.
Housesteads, wnętrze fortu.
Housesteads, toaleta publiczna z zachowanym kanałem odprowadzającym nieczystości. W tle po lewej widać cysternę.

sobota, 8 kwietnia 2017

Pływające Muzeum w Porcie Leith - HMY Britannia




Edynburg, miasto o ponad tysiącletniej historii i stolica Szkocji, oferuje szeroki wachlarz  interesujących atrakcji turystycznych - począwszy od raczej sztampowego zamku na mocno ufortyfikowanym wzgórzu, na muzeum Królewskiego College’u Chirurgicznego kończąc. To ostatnie, wypełnione po brzegi trzymanymi w słojach (często zdeformowanymi) częściami ludzkiej anatomii wywołuje u zwiedzających zachwyt, lub, u tych bardziej wrażliwych, torsje….. Jednakże od ostatnich paru lat największą popularnością cieszy się miejsce nie mające nic wspólnego z historycznym centrum miasta – a nawet nie będące w ogóle elementem urbanistycznej tkanki Edynburga.


HMY Britannia, zacumowany przy terminalu portu w Leith

Mowa tu oczywiście o Her Majesty’s Yaht Britannia, ponad sześćdziesięcioletnim okręcie,  pływającym muzeum na stałe zacumowanym w porcie w Leith. 126 metrowy jacht królewski o wyporności tysięcy ton i tradycyjnym napędzie parowym został zwodowany w obecności królowej Elżbiety II 16 kwietnia 1953 roku w Clydebank, West Dunbartonshir, Szkocja. Statek spędził kolejne czterdzieści trzy lata cały czas w rejsie, od portu do portu, przepływając milion mil morskich – równowartość 46 okrążeń Ziemi. Ponad 250 członków załogi, wolontariuszy z Royal Navy służących z wielkim oddaniem Rodzinie Królewskiej, dbało o sprawne działanie jednostki; niektórzy ponad trzy dekady na tym samym stanowisku.

Widok na jacht od wejścia dla zwiedzających

Jacht przewoził królową oraz członków rodziny królewskiej wypełniających najróżniejszej maści i treści misje dyplomatyczne w najdalsze zakątki świata. Idea „pływającej ambasady” wynikała bezpośrednio z wielkości Imperium Brytyjskiego. Jeszcze w latach 50tych pod rzeczywistą bądź symboliczną władzą korony znajdowały się ogromne połacie Afryki, Azji, Ameryk i setki wysp na każdym oceanie świata. Król bądź królowa powinni przynajmniej raz w ciągu swojego panowania odwiedzić każdy element swojego Imperium, nie mówiąc o kurtuazyjnych wizytach w sojuszniczych krajach czy ważniejszych negocjacjach, na których obecność głowy państwa była wymagana. W trakcie eksploatacji jacht Britannia uczestniczył w 690 misjach dyplomatycznych, m.in. w otwarciu Drogi Wodnej Świętego Wawrzyńca (systemu śluz i kanałów pomiędzy Atlantykiem a Wielkimi Jeziorami) w 1959, był w centrum wydarzeń podczas przeglądu Royal Navy z okazji Srebrnego jubileuszu (25 lat panowania) a w 1994 służył za miejsce spotkania kilkudziesięciu przywódców państw z okazji 50lecia lądowania Wojsk Sprzymierzonych w Normandii. Statek przez przypadek wziął też udział w ewakuacji wojsk Brytyjskich z Adenu w 1967, co dosyć jasno unaocznia szybko zmieniającą się sytuację w Brytyjskiej polityce tamtych czasów. Ostatnia misja, w 1997, związana była z symbolicznym oddaniem Hong Kong’u pod Chińską administrację. Wiele znanych osobistości miało okazję spotkać się z królową i  jej mężem księciem Filipem na pokładzie tego statku jak i towarzyszyć im podczas rejsu – wśród pierwszych gości był m.in. Dwight D. Eisenhower, weteran II wojny światowej i 34 prezydent USA. Od lat sześćdziesiątych jacht miał też inne, tajne przeznaczenie – w razie wojny jądrowej miał służyć jako mobilny bunkier, ukrywający się przed sowieckim radarem na  wodach Szkockich zatok i jezior, osłonięty przez wysokie i strome powulkaniczne wzgórza.

Sypialnia Królowej
Statek został odpowiednio wyposażony, by zapewnić wszystko, czego rodzina królewska mogła potrzebować podczas swoich podróży dyplomatycznych. Najwyższy pokład zapewniał luksusowe (jak na wielkość statku) kwatery dla Elżbiety, księcia Filipa oraz wysokich rangą gości pary królewskiej. Prócz sypialni, każdej  urządzonej pod gust właściciela, na pokładzie znajdowały się także klasyczne biura. W trakcie podróży królowa zwykła czytać pocztę (statek posiadał nawet własny urząd pocztowy), pisać listy oraz wykonywać inne czynności wymagane od głowy państwa. Pomyślano także o wspólnej, nieformalnej bawialni połączonej z otwartym tarasem, potrzebnej by rodzina królewska mogła odpocząć od swoich obowiązków, zrelaksować się ciesząc oczy widokiem bezkresu wód. Nie ma nic dziwnego, żadnej przesady w tej dbałości o zapewnienie komfortu, funkcjonalności i niezbędnej intymności biorąc pod uwagę, że większość swojego życia Elżbieta II i jej mąż książę Filip spędzili właśnie na pokładzie Britanni’i, a nie w pałacach: Buckingham, Windsor czy Holyrood. Poniżej znajdowały się bardziej reprezentacyjne pomieszczenia. Zwłaszcza oficjalna jadalnia, która w razie potrzeby mogła być przystosowana do pełnienie funkcji sali tanecznej, robiła na zaproszonych gościach wielkie wrażenie. Pośrodku pomieszczenia stoi stół na ponad 30 osób, zaś ściany zostały gradualnie zapełnione pamiątkami z licznych podróży; od ludowego rękodzieła po technologiczne kurioza. Na rufie statku znajduje się także gustownie wyposażony, obszerny salon, idealny do oficjalnych spotkań z dygnitarzami obcych państw. Statek wyposażony był także w barkę królewską, którą transportowano osoby z i do zacumowanego statku oraz  luksusowy,  reprezentacyjny samochód Rolls-Royce, własność rodziny królewskiej od 1960 roku.

Salon spotkań
 
Reprezentacyjna jadalnia
 
Royce - Royce Rodziny Królewskiej
Prócz już wzmiankowanej poczty, statek posiadał także własnego lekarza-chirurga, dentystę oraz przestronną pralnię. Dobór „usług” dostępnych na statku był ogromny, ale nie wynikał tylko z obecności pary królewskiej. W razie nagłej potrzeby „cywilne” statki Royal Navy mogły zostać  szybko zmienione w statki szpitalne. 

Front nadbudówki Brittanni’i  mieścił główny mostek statku jak i oddzielne pomieszczenie z kołem sterowym oraz pomieszczenia komunikacji radiowej, nawigacji etc. Tuż poniżej znajdowały się kwatery kapitańskie, z własnym biurem oraz oddzielną mesą do oficjalnych posiłków z wyższymi rangą członkami załogi lub gośćmi. Dowódcom Royal Navy w stopniu kapitana bądź wyższym przysługiwał także osobisty steward, odpowiedzialny za szereg różnorakich spraw – od prania i prasowania mundurów kapitańskich po organizację i obsługę posiłków w dedykowanej mesie. W pobliżu znajdowały się też miejsca spoczynku starszych oficerów i przeznaczony dla nich salonik z własnym kominkiem, barem obfitującym w różnego rodzaju trunki, telewizorem, szerokimi sofami oraz zestawami rozmaitych gier. Na niższych poziomach statku można znaleźć skromniejsze pomieszczenia młodszych oficerów, podoficerów oraz orkiestry honorowej. Podstawowe marynarskie  prycze nie były zbyt przestronne, jednak i tak jakość zakwaterowania była tu znacznie wyższa niż na przeciętnym okręcie Royal Navy. 

Mostek kapitański


Bawialnia starszych oficerów; w wentylatorze zaplątany pluszowy wombat

Kwatery załogi
Choć w części użytkowej w ciągu czterech dekad eksploatacji wprowadzono wiele zmian, w tym  komputery oraz szeroko pojętą cyfryzację, to maszynownia Britanni’i nigdy, od czasu zwodowania, nie była modyfikowana. Zwłaszcza pod koniec eksploatacji, w latach 90tych, zaproszeni na pokład jachtu goście nie mogli uwierzyć, że napęd parowy statku wciąż działał bez zarzutu, kontrolowany przez ten sam system mechanicznych pokręteł i zaworów; nawet koło sterownicze statku zostało w tym czasie wymienione na zupełnie nowe.
 
Maszynownia

Statek został skreślony z listy Royal Navy w 1997. Paradoksalnie decyzja ta została podjęta nie ze względu na wiek jednostki, ale z pobudek politycznych. Konserwatyści, starający się o reelekcję, mieli wizję zastąpienia starego jachtu nowocześniejszym. Laburzyści, którzy wygrali wybory, wyłączyli jednostkę z użytku  nie zastępując ją nową z dwóch powodów: po pierwsze chodziło o koszty, po drugie w dobie szybkich połączeń lotniczych i sprawnie działających misji dyplomatycznych taką formę uprawiania polityki uważali za staroświecką. 

 Mniej-więcej w tym samym momencie, po referendum w sprawie autonomii, zaczął działać nowy, Szkocki parlament. Prawdopodobnie w celu przypieczętowania i upamiętnienia tego doniosłego wydarzenia yacht Britannia został przekazany jako dar i zacumował na stałe przy budowanym wtedy terminalu portowym. 

Od tego czasu Britannia jest dostępna dla turystów przybywających licznie do Edynburga. Średnio co roku ponad trzysta tysięcy osób odwiedza jacht, przechadzając się po pięciu pokładach z kamerami i aparatami fotograficznymi, uważnie słuchając audio-tour gide’ów (jest też opcja po polsku). Najwyższy pokład został zaadoptowany na kawiarnię, aktualnie stale zapchaną osobami pragnącymi napić się kawy bądź zjeść coś lekkiego podczas przerwy w zwiedzeniu. Choć jacht wydaje się być zabytkiem minionej epoki, to trzeba zauważyć, że nawet okręty muzealne Royal Navy muszą być zdolne do pełnienia służby w razie sytuacji awaryjnej – Britannia w teorii mogłaby w ciągu 24 godzin wypłynąć jeszcze raz w morze.

HMY Britannia to jedno z moich ulubionych miejsc w Edynburgu, które polecam nawet osobom średnio zainteresowanym statkami i żeglugą. Jeżeli nie wzdychasz do zdjęć okrętów liniowych okresu dwóch wojen światowych to i tak znajdziesz na pokładzie coś, co cię zainteresuje bądź zaintryguje.

poniedziałek, 24 października 2016

O Skara Brae i gryzoniach raz jeszcze - czyli krótko o publikacji, dziennikarzach i nostalgii za czasami studenckimi

Wpierw była publikacja

Jak drodzy czytelnicy zapewne już wiedzą z poprzednich dwóch postów, w ciągu ostatnich paru(nastu) miesięcy przechodziłem najgorszy okres w procesie publikacji własnych badań naukowych. Tym okresem było o dziwo ciągłe poprawianie napisanego już artykułu – przerabianie tekstu, odejmowanie lub dodawanie materiału, zmiana formatowania plików. Wszystko to w celu spełnienia specyficznych  wymagań kolejnych czasopism naukowych, usatysfakcjonowania osobistych gustów redaktorów, dostosowania do aktualnej pory roku i ułożenia gwiazd na nieboskłonie. Po, wydaje się, wiekach ciągłych przeróbek i nieustannej cyrkulacji pełnych rozgoryczenia e-maili pomiędzy członkami teamu, udało  się w końcu opublikować nasze badania w internetowej wersji czasopisma Royal Society, zatytułowanej Royal Society Open Science (link do publikacji: rsos.royalsocietypublishing.org/content/3/10/160514). Mimo, że nie jest to czasopismo wydawane fizycznie, nasza praca znalazła się w gronie bardzo ambitnych (i porządnie fundowanych) projektów badawczych. Ponadto łatwy dostęp do publikacji doprowadził do natychmiastowego zainteresowania ze strony szeroko pojętej „opinii publicznej”. Z dosyć nieoczekiwanym skutkiem…

Dziennikarze

Na cztery dni przed publikacją Dr Jerry Herman, mój zwierzchnik z National Museums of Scotland, został dosłownie zalany telefonami oraz mailami od dziennikarzy, którzy chcieli dowiedzieć się nieco o naszych badaniach. Mimo, że mniejszego kalibru, dziennikarze ci byli zwykle pracownikami poczytnych gazet oraz stron z wiadomościami. Choć  też zdążyłem odpowiedzieć im na parę pytań, to  tak moja aktualna zmianowa praca, jak i mieszkanie w Polsce sprawiły, że nie udało mi się zaistnieć  ani w  Brytyjskich ani w Amerykańskich mediach. Na szczęście bardziej doświadczonemu w tej materii Jerry’emu poszło znacznie lepiej, jeżeli nie dosłownie śpiewająco. Udało mu się nawet w Good Morning Scotland, cyklicznym programie „śniadaniowym”  BBC Radio Scotland, wygłosić parę słów o naszych odkryciach (7:48 19/10/16 - www.bbc.co.uk/programmes/b07y79h7). Wiadomości o badaniach, wraz z paroma słowami od Jerry’ego, zostały także wydrukowane w gazetach, takich jak The Times (19/10/16), Scottish Daily Mail (20/10/16), Daily Star of Scotland (20/10/16) i The Press and Journal (20/10/16) – których sumaryczny nakład wyniósł ponad milion kopii.  W intrenecie również zaroiło się od różnego rodzaju newsów  - najbardziej profesjonalny, cytujący też inne źródła, można zobaczyć na stronie BBC: www.bbc.com/news/uk-scotland-north-east-orkney-shetland-37699357.

Oczywiście, jak każdy współczesny użytkownik internetu wie, jakość i rzetelność nie jest czymś  powszechnym w WWW ;  powiedział bym nawet, że jest rzadkością. Najczęściej wiadomości podane  na stronie BBC były po prostu kopiowane przez inne strony internetowe, specjalistyczne bądź nie. Jedyna wzmianka, którą znalazłem w języku polskim, była dosłownym tłumaczeniem tekstu z BBC. Widać, że twórca nie spojrzał na właściwą publikację, gdyż zastanowił by się wtedy, dlaczego aż trzy osoby spośród badaczy mają raczej polsko brzmiące nazwiska… Suche kopiowanie rozeszło się jednak na cały świat – lakoniczne wzmianki można było znaleźć nawet i na Japońskich oraz Koreańskich stronach.

Nie wszyscy jednak ograniczyli się do kopiowania strony BBC, wypowiedzi z radia i paru tekstów pisanych. Fantazją oczywiście musieli popisać się rosyjscy dziennikarze, którzy wypisywali o „szaszłykach” z norników. I choć sam miałem kilka kreatywnych wizji w trakcie badań to żadna z nich nie podchodzi nawet na milę morską pod takie rewelacje.  Oczywiście próbowano też przeróżnych tanich chwytów, by dotrzeć do potencjalnego odbiorcy. Jednym z najtańszych i najskuteczniejszych jest oczywiście spektakularny tytuł. W tej materii na szczególnie wyróżnienie zasługują:  „Twoi przodkowie i ich przysmaki” oraz „Pięć tysięcy lat temu biali ludzie jedli gryzonie”(sic!). Pięknym jest zwłaszcza ten ostatni przykład, który doprowadził do pyskówki na tematy rasowe w komentarzach pod wiadomością, całkowicie wykolejając jakiekolwiek znacznie informacyjne tejże.

Były też inne, znacznie krótsze wzmianki. Na twitterze parędziesiąt osób, zwykle o bardzo dziwnych zainteresowaniach, udostępniło linki do publikacji. Tak samo facebook i inne portale społecznościowe były pełne notek z odsyłaczami. W wielu przypadkach linki okraszono krótkim komentarzem; średni standard tych wypowiedzi pozostawię jednak bez komentarza…

Parę słów na koniec

Piszę te słowa, dopiero pięć dni po publikacji badań  i pojawieniu się najważniejszych wzmianek o niej; w tym czasie wiadomości stały się już  mocno przestarzałe – informacje o nowych pracach naukowych zajęły już ich miejsce w portalach informacyjnych, a dziennikarze gonią na złamanie karku za świeżymi kąskami. Dni te spędziłem jednak w przyziemnej pracy, czując pewien rozdźwięk między tym co robię (przyjmowanie kapryśnych gości hotelowych), a tym co osiągnąłem (porządne badania naukowe, które nigdy by się w Polsce nie udały). Wzbudziło to we mnie pewną nostalgię za czasami studenckimi i za dosłownie chwilę temu zakończonym wolontariatem. Na szczęście sytuacja powoli zmienia się na moją korzyść; skontaktowałem się już z paroma naukowcami zainteresowanymi badaniami w kierunku archeologii/ tafonomii/osteologii gryzoni. Zobaczymy gdzie jeszcze zajdę w życiu… i czy jeszcze kiedyś moje badania będą tak znane jak teraz…


niedziela, 31 lipca 2016

Dyskusje o gryzoniach, tony kawy oraz Czeska kuchnia – relacja z konferencji Rodens et Spatium 2016.

Słowem Wstępu

Choć od oficjalnego ukończenia mojego projektu naukowego w National Museums of Scotland minęło już prawie (ponad?) pół roku, to do tej pory nie mogłem się w żaden sposób pochwalić  wynikami mojej pracy naukowej.  Artykuł utknął na stałe w ciągłym limbo recenzyjnym i znając życie nieprędko stamtąd wyjdzie. Na pocieszenie dostałem od losu możliwość krótkiego opowiedzenia o moim projekcie na forum publicznym i zaprezentowania paru zgrabnych tabelek na najważniejszej Europejskiej konferencji poświęconej biologii gryzoni. A przy okazji spędziłem parę interesujących dni w doborowym towarzystwie oraz w wyjątkowym miejscu.

Konferencja, ogólnie

Cykl konferencji Rodens et Spatium, organizowany co dwa lata, korzeniami sięga roku 1987 i niewielkiej konferencji w Lyonie (Le rongeur et l’espace). Jednak dopiero czwarta jego odsłona (w 1993 w Mikołajkach) doczekała się iście międzynarodowego rozmachu. Od tamtej pory konferencja jest pozycją obowiązkową dla każdego Europejskiego naukowca zainteresowanego biologią gryzoni i pokrewnymi jej tematami.

Za organizację tegorocznej, piętnastej odsłony konferencji odpowiedzialny był Wydział Nauk Uniwersytetu w Ołomuńcu (Czechy/Morawy, więcej http://rodensetspatium.upol.cz/). W ciągu pięciu dni, od 25 do 29 lipca, prawie 130 osób, w większości dobrze znanych Europejskich oraz Amerykańskich naukowców, miało okazję wygłosić odczyt na jednym z jedenastu sympozjów; kolejne 250 do 300 osób przyjechało, by wywiesić swoje postery na wystawie, spotkać podobnych sobie pasjonatów, z ciekawości co ostatnio w trawie piszczy lub po prostu jako osoby towarzyszące.

Budynek Wydziału Nauk Ścisłych Uniwersytetu w Ołomuńcu, miejsce konferencji.
Jak do tej pory była to jedna z trzech największych odsłon tego cyklu konferencji – i byłaby pewnie największa gdyby nie odcisnęły na niej swojego piętna problemy współczesnego świata. Tureccy uczeni nie mogli przybyć z powodu szeregu zakazów wprowadzonych po nieudanym puczu, dosłownie na dziesięć dni przed rozpoczęciem konferencji. Problemy dotknęły też tych, którzy planowali przelot z przesiadką w Istambule bądź Ankarze, głównie uczestników z południa Azji oraz Wschodniej Afryki.


Konferencja, szczegółowo

Przerwa na kawę podczas konferencji.
Najbardziej rozbudowane sympozja dotyczyły monitorowania i studiowania dynamiki populacji gryzoni (zwłaszcza z punktu widzenia genetyki) oraz badań nad związanymi z nimi pasożytami i patogenami. Wśród ważniejszych prelegentów znalazł się Dr Heckel z Uniwersytetu w Bernie (genetyka – zwłaszcza hybrydyzacja pomiędzy specyficznymi gatunkami gryzoni) oraz Dr Solomon z Uniwersytetu w Miami (monitorowanie populacji gryzoni; w szczególności relacje społeczne). Konferencję odwiedziło małżeństwo Balčiauskas z Litwy (oboje doktorzy i członkowie komitetu konferencyjnego), którzy pokazali w dużym skrócie bardzo interesujące rezultaty swoich wieloletnich prac nad morfometrią Nornika Burego. Byli też przedstawiciele z Meksyku oraz odległych Chin; pozwoliło to na wymianę doświadczeń z zupełnie innych rejonów badawczych.

Dr Herman podczas wystąpienia.
Jednym z uczestników od lat biorących udział w tej konferencji był mój zwierzchnik z National Museums of Scotland Natural Sciences Department, Dr Jeremy Herman. Na swoim odczycie Jerry przedstawił aktualne wyniki z badań genetycznych (geny mitochondrialne oraz chromosom Y) nad dwoma falami kolonizacji Wysp Brytyjskich przez Nornika Burego. Co ciekawe materiał porównawczy do tych badań został dostarczony m.in. przez Instytut w Białowieży a specjaliści zaangażowani w projekt to Brytyjczycy ale także Polacy, Szwedzi i Amerykanie.

Z kolei najkrótsze sympozjum na konferencji dotyczyło historii oraz morfologii gatunków z punktu widzenia osteologii oraz osteometrii. Pierwotnie w tym ciągu tematycznym  miały wystąpić trzy osoby– Profesor Horáček z Charles University (Praga/Czechy), Dr Naderi z Islamic Azad University (Ardabil/Iran) oraz ja jako przedstawiciel tak The University of Edinburgh jak i National Museums of Scotland. Niestety Dr Naderi nie przybyła na konferencję (powód nie był znany organizatorom), więc ostatecznie tylko Prof. Horáček i ja wygłosiliśmy swoje odczyty. Pomimo faktu, że sympozjum odbyło się ostatniego dnia a tematyka tego typu średnio leżała w obszarze zainteresowań innych uczestników sala była niemalże pełna oraz skora do zadawania pytań.

Ołomuniec i okolice

Katedra Św. Wacława w Ołomuńcu.
Konferencja odbyła się w Ołomuńcu, w mieście którego historia sięga początku XI wieku n.e. Najstarsze pozostałości archeologiczne pochodzą z ruin fortu Rzymskiego, założonego zapewne by chronić handlarzy podróżujących Szlakiem Bursztynowym. Osada w tej okolicy istniała już w okresie istnienia państwa Wielkomorawskiego w IX w. n.e. Od 1063 roku, z powodu założenia nowego biskupstwa, ranga miasta zaczęła stale wzrastać aż do przeniesienia stolicy Moraw do Ołomuńca w 1187 r. Na przestrzeni kolejnych kilku wieków było areną rozgrywek politycznych różnych frakcji w obrębie królestwa Czech i Moraw. Koniec „złotego wieku” kończy się  wraz ze zdobyciem oraz spaleniem miasta przez Szwedów w 1642r., co spowodowało przeniesienie na stałe siedziby władz do pobliskiego Brna. Po wojnach  Ołomuniec został przekształcony w nowoczesne miasto-twierdzę, z rozbudowanym systemem wałów w pełni wykorzystującym tak ukształtowanie terenu jak i możliwości nowoczesnej broni palnej. Miasto jednak nie mogło się rozbudowywać wszerz, jedynie w górę, co spowodowało stagnację ekonomiczną trwającą aż do zniszczenia wałów w połowie XIX wieku. Współcześnie jest to ośrodek uniwersytecki oraz atrakcja turystyczna, tłumnie odwiedzane przez osoby ciekawe historii bądź zainteresowane architekturą.

Wewnętrzny zamek kompleksu obronnego w Buzovie.
Okolice Ołomuńca słyną z od dużej ilości dobrze zachowanych zamków oraz pałaców z różnych epok historycznych. Jednym z ciekawszych zabytków jest zamek w Buzovie, historią sięgający początku XIV wieku. Budowla ta była wielokrotnie przebudowywana, przechodząc regularnie z rąk do rąk. W 1696 r. został on kupiony przez ówczesnego wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego i był wykorzystywany jako siedziba organizacji aż do konfiskacji mienia przez narodowych socjalistów w 1939 r. W okresie międzywojennych był oferowany Himmlerowi, jednak uznał on kompleks za „za bardzo Austriacki” i odrzucił ofertę. Współcześnie jest to muzeum tłumnie odwiedzane przez turystów oraz, okazyjnie udostępniany pod plan filmowy.

Górny rezerwuar kompleksu elektrowni szczytowo - pompowej.
Prócz walorów historycznych region wokół Ołomuńca może się poszczycić także nowoczesnymi rozwiązaniami technologicznymi. Wyjątkowym na skalę Europy obiektem jest tzw. Elektrownia szczytowo-pompowa Dlouhé Stráně. Elektrownia ta składa się z dwóch zbiorników – jednego u „dołu”, położonego na niewielkiej górskiej rzece (tradycyjnego, z własnymi turbinami), oraz drugiego wybudowanego na szczycie wzgórza. W czasie nadprodukcji energii (np. w nocy) turbiny wpompowują wodę na szczyt, a kiedy zapotrzebowanie na moc wzrasta woda, spadając w dół, napędza turbiny wytwarzające energię elektryczną. Dzięki temu system nie tylko produkuje energię elektryczną, ale jest też w stanie „przechowywać” ją na później.

Parę słów na zakończenie

Pomimo iż wielu naukowców spieszyło się na pociągi i samoloty w uroczystości zakończenia uczestniczyło całkiem liczne grono osób. Prócz tradycyjnie wygłaszanych podziękowań oraz słów podsumowujących tegoroczną konferencję wręczono także nagrodę najbardziej zaangażowanemu wolontariuszowi spośród pomagających przy organizacji całego wydarzenia. Ogłoszono też wybór miejsca następnej konferencji, która odbędzie się w lecie 2018 roku. Choć nie wiem, czy kiedykolwiek przyjdzie mi uczestniczyć po raz wtóry w takim wydarzeniu to mam nadzieję, że cykl ten będzie nadal prowadzony oraz rozbudowywany – dla dobra nauki i jej pasjonatów.

Jeżeli są Państwo zainteresowani dokładną tematyką odczytów to na stronie konferencji wywieszono już pełen spis abstraktów (http://rodensetspatium.upol.cz/assets/proceedingsrs15_22-07-2016.pdf). Gorąco zapraszam do lektury.


czwartek, 21 stycznia 2016

Norniki zwyczajne i archeologia, czyli słów parę o pisaniu pracy magisterskiej w Szkocji

Zachód słońca nad zatoką Firth of Forth, Edynburg

Wstęp


Od momentu zamieszczenia mojego poprzedniego wpisu minęło już mniej-więcej półtora roku. W trakcie tej, z perspektywy historii ludzkości krótkiej, przerwy w moim życiu zaszło całkiem dużo dość poważnych zmian, związanych między innymi z miejscem zamieszkania i walutą używaną podczas porannych zakupów. Poza tym miałem okazję studiować na uczelni rozpoznawalnej na arenie międzynarodowej (Uniwersytet Edynburski), zostałem wolontariuszem w departamencie nauk przyrodniczych w organizacji zrzeszającej Szkockie muzea, testowałem aplikacje mobilne w niewielkiej firmie zajmującej się takimi i innymi sprawami oraz miałem przyjemność zwiedzić (w ramach studiów oczywiście) lokalne prosektorium i jedno z trzech działających w okolicy krematoriów. Choć mam zamiar w najbliższym czasie popełnić parę niewybaczalnych wpisów, przybliżających te i inne epizody z mojego edynburskiego życia, chciałbym wpierw zapoznać czytelników z moim największym osiągnięciem tego okresu – napisaniem opasłej, ale treściwej i (mam nadzieję) interesującej a niedługo (w akademickiej perspektywie pół roku) także publikowanej pracy magisterskiej. 

Złe dobrego początki

Chyba największą bolączką współczesnych studentów archeologii przystępujących do pisania pracy magisterskiej jest znalezienie materiału, który dałoby się jakoś sensownie opracować. Jeszcze trudniej jest znaleźć taki, z którego opracowania wyciągnięte zostaną wnioski na tyle świeże, by nie zostały natychmiast zapomniane przez wszystkich łącznie z autorem. Co lepsze kąski są niezwłocznie badane przez rzesze lepiej lub gorzej opłacanych specjalistów z wieloletnim doświadczeniem, kiedy elementy nie rokujące nadziei lub metodologicznie problematyczne są zwykle spychane w najgłębsze zakątki magazynów, gdzie, (źle) zabezpieczone i oznakowane, leżą kolejne kilka(naście) dekad. Wiele z nich nie doczekuje się żadnej atencji, zamykając swój cykl entropii w kartonowym pudle, plastikowej torebce lub szufladce, choć część z nich jest okazyjnie badana przez tego czy innego szaleńca (zwykle zdesperowanego studenta). Zdarza się również, że teoretycznie obiecujące znaleziska są powierzchownie badane przez kilku naukowców na przestrzeni wielu dekad, jednak żaden z nich nie odnosi w tym większych sukcesów lub nie dysponuje odpowiednimi instrumentami, kwalifikacjami, by wyżąć  z nich wszystkie dane, całą zawartą w nich wiedzę .

Co więcej, z wielu powodów (wygoda, prestiż, medialność) większość badaczy koncentruje swoje siły na szczątkach większych zwierząt, bardziej interesując się okresem uboju krów na danym stanowisku aniżeli dlaczego w chacie o numerze takim a takim znaleziono setkę żuchw podkowca spiczastego (czytaj: jednego z gatunków nietoperza). W drugim przypadku zawsze przecież można problem wyjaśnić „rytualnym” zastosowaniem ich żuchw, kompletnie ignorując wszystko dookoła, brak dociekliwości rekompensując tytułem naukowym… Inną sprawą jest , że w przypadku zwierząt większych od królika metodologia badań jest dobrze rozwinięta i nie wymaga większego kombinowania, kiedy dla mniejszych zwierząt wymaga ona dostosowania metod używanych w historii naturalnej/zoologii lub stworzenia własnych reguł. W drugim przypadku borykamy się też z problemem niewielkiej ilości, lub wręcz zupełnego braku materiału porównawczego; ponadto istnieje duże ryzyko fali krytyki ze strony „bardziej doświadczonej” (czytaj: kanapowej) grupy naukowców przy każdym, nawet najmniejszym potknięciu.

W moim przypadku wybór padł na Orkadzkie norniki zwyczajne i myszy zaroślowe – inaczej mówiąc, na gryzonie. Choć, jak większość mojej grupy, pasjonowałem się badaniami na temat historii i warunków udomowienia poszczególnych zwierząt na przestrzeni dziejów, byłem też świadomy, że przebicie się gdziekolwiek dalej w nauce przy takim natłoku (jak najbardziej kompetentnej) konkurencji będzie mało prawdopodobne. Dzięki dużej dozie szczęścia i pomocy ze strony wykładowców udało mi się znaleźć nie do końca przebadane kości gryzoni, studiowanie z różnym skutkiem przez ostatnie cztery i pół dekady, leżące sobie spokojnie w jednej z pracowni the National Museums Collection Centre - grupy magazynów przystosowanych do przechowywania i badania różnego typu materiałów, w tym kości zwierząt. Tylko część żuchw oraz zębów była zidentyfikowana i oddzielnie zapakowana w małe plastikowe torebki – reszta, zmieszana z kośćmi innych ssaków, płazów i ptaków, leżała na dnie dużego pudła, cierpliwie łapiąc kolejne pokłady kurzu. Wiedziałem, że czeka na mnie dużo pracy – nie wiedziałem tylko, czy owocnej, czy zupełnie bezsensownej. 

Magazyn nr 17, przystosowany do przechowywania i badania resztek organicznych. Do tej pory spędziłem w tym bunkropodoobnym tworze prawie pół roku swojego życia.

O pochodzeniu szczątków słów parę

Szczątki, które przyszło mi badać, pochodziły z neolitycznej osady Skara Brae, położonej na największej wyspie archipelagu Orkady, na północny wschód od wybrzeży Szkocji. W wielu przewodnikach można spotkać stwierdzenie „Szkockie piramidy”, będące aluzją do podobnego wieku stanowiska Skara Brae i piramid w Gizie. Problem w tym, że Skara Brae jest jednak o prawie pół tysiąca lat starsze ; pierwsze depozyty datowane są na mniej-więcej XXXII/XXXI wiek p.n.e., a właściwa (ostatnia i widoczna na powierzchni) warstwa osadnicza zaczęła powstawać na sto do dwustu lat przed zbudowaniem pierwszej piramidy w Gizie. Niestety, tak jak Egipskie zabytki, tak i Skara Brae nawiedziło w XIX i wczesnym XX wieku wielu pseudonaukowców, kopiących bez ładu i składu dołki wewnątrz i dookoła stanowiska. Dopiero badania G. Childa w latach 30tych XX wieku zaowocowały pierwszą porządną dokumentacją zabytku, a porządną stratygrafię sporządzono dopiero w latach 70tych; w tym roku (2016), po ponad 40 latach badań, wydana zostanie ostateczna monografia stanowiska. Aktualnie na powierzchni ziemi widać siedem budynków, których kamienne ściany oraz podłogi skupione są ciasno wokół kilku ścieżek pomiędzy nimi, będąc, jako całość, wkopanymi od 50cm do metra w poprzednią warstwę osadniczą. Co ciekawe, budynki posiadają coś na kształt zintegrowanej kanalizacji, choć nie służącej do odprowadzania odchodów ani celów sanitarnych. Ciasne skupisko wkopanych w ziemię chat było początkowo uznawane za swoistą anomalię we względnie podobnym systemie osadnictwa Neolitycznego, jednak w drugiej połowie XX wieku znaleziono kilka analogicznych osad, choć nie z tak skrajnymi cechami. Według niektórych była to po prostu dosyć bogata osada, dla innych lokalne centrum (też religijne), jednak oficjalne wyniki badań i konkluzje naukowców będzie można poznać dopiero  w lecie tego roku.

Uroki i zmory pracy badawczej

Pierwsza faza pracy nad materiałem polegała na zidentyfikowaniu każdego możliwego szczątka, oddzieleniu kości gryzoni od resztek innych zwierząt oraz wybiórczym mierzeniu oraz fotografowaniu w akompaniamencie robienia notatek i tabel uwzględniających przeróżne detale. Cała zabawa, trwająca prawie trzy miesiące (pięć dni w tygodniu, gdyż nie miałem dostępu w weekendy) skończyła się odseparowaniem poszczególnych typów kości i zapakowaniem ich w nowe, odpowiednio podpisane torebki; tym samym powstała największa kolekcja zidentyfikowanych resztek gryzoni ze stanowiska archeologicznego w Szkocji. Brzmi to bardzo prosto ale…

Wstępnie zidentyfikowane kości gryzoni, pochodzące z tego samego kontekstu archeologicznego. Łącznie musiałem przebadać 52 konteksty z 4 różnych wykopów (centrum osady, peryferie, dwa kontrolne 50 m na zachód od osady). Na szczęście tylko 8 kontekstów okazało się większych od tego przedstawionego na zdjęciu.

Na pierwszy rzut oka miałem dosyć dużo
 materiału porównawczego.
Na drugi - głównie czaszki i żuchwy...
…oczywiście na tym etapie napotkałem na multum mniejszych i większych problemów – i tych merytorycznych i całkiem przyziemnych, atakujących mnie znienacka całymi stadami. Ustalona metodyka badań kości gryzoni nastawiona była na otrzymanie „biologicznych” informacji, ale dało się ją spokojnie nagiąć w celu zastosowania w archeologii, a problem z materiałem porównawczym przy identyfikacji został, po stworzeniu dodatkowej kolekcji współczesnych kości Orkadzkich gryzoni ( własne stadko kłopotów) oraz nabraniu wprawy w identyfikacji, zażegnany. Miejsce pracy, choć przypominające gdzieniegdzie sceny ze „Star Treka”, zbudowane było dla ochrony materiałów tam przechowywanych, a nie dla przyjemności przebywających w nim ludzi - – z powodu ciągłej kwarantanny pokoje magazynowe były cały czas wietrzone suchym i chłodnym powietrzem, powodującym u pracowników oraz wolontariuszy dręczący ich nieprzerwanie mocny katar. Częste przechadzki na świeże, letnie powietrze trochę pomagały części załogi, jednak w moim przypadku nie było to możliwe – nie miałem jeszcze oficjalnej przepustki (na którą musiałem poczekać….  pół roku….) a bez tego kawałka plastiku z fatalnie zrobionym zdjęciem nie mogłem swobodnie przemieszczać swojego ciała pomiędzy stalowymi drzwiami zamykanymi na nowoczesne, cyfrowe zamki. Pozostało tylko wziąć zapas chustek i robić co trzeba…

Magazyn oraz pracownia zawierająca możliwe do badania szczątki kostne kręgowców - ciekawe, acz strasznie zimne pomieszczenie.
…podstawowa, mozolna część pracy została jednak wykonana na czas. Ale, jakby na złość, kostki norników i myszy, po dostarczeniu wymaganych informacji nie chciały umilknąć, okazyjnie wypluwając kolejne tabelki danych, nie przewidzianych we wstępnym planie pracy. Na przykład niewiele osób do tej pory zajmowało się patologiami kostnymi u gryzoni, nie mówiąc już o tych kilku gatunkach, nad którymi przyszło mi pracować. Mogłem je oczywiście zignorować z powodu niemożności jednoznacznej analizy takich znalezisk, jednak nie lubię dróg na skróty i do przewidzianych, podstawowych danych dodałem te nieprzewidziane …… i jedną w zupełności zaskakującą. Wszystko w…
Tradycyjny mikroskop, waga, lampa, dostęp do prądu, zapas plastikowych torebek, materiał porównawczy (duża torba) oraz właściwy materiał badawczy (w dużym kartonie po prawej).  Plus stary laptop oraz stypendium pokrywające zamieszkanie i wyżywienie. Tyle trzeba, by odkryć coś nowego....




























… drugiej fazie pracy, polegającej na analizie kilkunastu tabel pełnych przeróżnych informacji i liczb oraz mnóstwa gorzej lub lepiej zrobionych zdjęć a następnie porównaniu ich z innymi, lepiej lub gorzej opracowanymi zbiorami danych dotyczącymi Skara Brae, anatomii oraz charakterystyki poszczególnych gryzoni, etc. Inaczej mówiąc interesowało mnie wszystko, co dałoby odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat te szczątki znaleziono akurat w tym miejscu, a nie w zupełnie innym. Fakt, że tylko niewielka część kości pochodziła ze znacznie większych wykopów położonych dookoła stanowiska skłaniała do wniosku, że ogromna koncentracja gryzoni na przestrzeni maksimum 1000 lat dookoła (a czasami i wewnątrz) ludzkich chat musi mieć jakiś związek z ludźmi, albo ze zwierzętami zamieszkującymi stanowisko w trakcie, lub po okresie osadniczym. Choć znaleziono wcześniej kilka kości różnorakich sów i to tym ptakom na początku przypisywano te wszystkie szczątki, istniało małe prawdopodobieństwo, by to one, często migrujące za pożywieniem, żyły nieprzerwanie w tym samym miejscu i czasie przez kilkaset lat, mieszając swoje odchody z pozostałościami codziennego życia mieszkańców osady, w tym z popiołem i resztkami pokonsumpcyjnymi. Obecność w wykopach przypalonych kości gryzoni gmatwała tę teorię jeszcze bardziej.


Choć wnioski ostatecznie, zawarte w mojej pracy magisterskiej, okazały się zaskakująco odkrywcze (a w każdym razie inne, niż początkowo proponowane przez naukowców zajmujących się tym tematem) droga do ich poprawnego przedstawienia, interpretacji i wizualizacji była wyboista niczym Turkmeńska szosa – wykresy różnej maści i treści, zdjęcia zapchane detalami, tabele wartości, ufności i istotności szybko zajęły większą część mojego życia, każąc co pewien czas zmieniać lub przestawiać pewne dane to tu, to tam, w zależności od widzimisię przyjętej przez innych, albo przeze mnie metodyki. Jak się też okazało, wiele spraw dotyczących Skara Brae nie było jeszcze całkowicie pewnych, więc zostałem mimowolnie wplątany w dyskusje o wszystkim dotyczącym stanowiska – od stratygrafii po koprolity (niechcący, ale słusznie zasugerowałem zbadanie kilku z nich). Dyskusje były jednak nieuniknione, gdyż nie wszystko dało się odpowiednio przebadać bez wiedzy, którą tylko oryginalni odkrywcy szczątków posiedli i ukryli w czeluściach swoich umysłów; okazyjnie przekształcały się one w pasjonujące dyskursy o celu życia, świata i pracy naukowej w ogóle. Wnioski płynące z owych dyskusji i moich badań okazały się też znacznie bardziej rozwijające, także z nie-archeologicznej perspektywy, niż początkowo zakładałem. Zwłaszcza rozmowy z doktorami J. Hermanem (Historia Naturalna), S. Fraser (Zooarcheologia), A. Shephard (Zooarcheologia) i A. Sheridan (Osteologia) okazały się wyjątkowo rozwiające, a swoje trzy grosze dorzucili jeszcze profesorowie A. Clarke (Archeologia okresu neolitu) oraz L. Bartosiewicz (Zooarcheologia).


Żadna praca, zwłaszcza naukowa, nie powstaje bez wsparcia czworonoga. W tym przypadku muszę podziękować Kicie (kocie mojej landlordki) za nieoceniony wkład w powstanie mojej pracy magisterskiej...

Parę niepotrzebnych słów na koniec 

Praca moja nie skończyła się jednak na złożeniu fizycznego wydruku w celu uzyskania oceny, nie skończyła się i pół roku później (czytaj: dziś), gdyż nadal pracuję nad publikacją – od trzech miesięcy technicznie ukończoną, ale stale poprawianą. A nawet, jak w końcu uda mi się przeczołgać przez ten etap pracy, pozostaje jeszcze długi i bolesny proces publikacji, który w najlepszym razie zakończy się w marcu, a w najgorszym gdzieś koło września. Nie ma to jak praca naukowa… 

Choć nie jestem pewien, czy uda mi się kiedykolwiek załapać na sensowne studia doktoranckie (czytaj: z opłaconymi kosztami, w instytucie, którego wychowankowie mogą liczyć na zatrudnienie lub zdobywają godne uwagi granty badawcze) to mam nadzieję, że wnioski zawarte w mojej pracy przekonają innych młodych naukowców (desperatów) do prowadzenia podobnych badań i osiągania jeszcze ciekawszych rezultatów. Już niektóre osoby interesują się wynikami mojej pracy i zastanawiają się nad dalszymi badaniami, choć małe mam szansę, że będę wśród nich, kiedy do tego dojdzie. Trochę to smutne, ale jak mawiał jeden z często cytowanych badaczy końca XIX i początku XX wieku, prawdziwy naukowiec pracuje nie na teraz (czytaj: na swoją chwałę lub chwałę fundatora badań) a na przyszłość – w końcu prawdziwe odkrycia kiełkują bardzo długo…

sobota, 13 września 2014

Krak des Chevaliers - zamek krzyżowców u "Wrót Syrii"

 



















Położenie i widok satelitarny Krak des Chevaliers




Wzdłuż wschodniego wybrzeża morza Śródziemnego ciągnie się niemalże nieprzerwana podwójna linia wzgórz i gór, oddzielająca tereny nadmorskie od bliskowschodniego interioru. "Niemalże", gdyż pomiędzy górami Liban i Antyliban na południu, a górami an-Nusajrija i Zawija na północy, leży tzw. przerwa Homsu (lub przerwa Akkaru). Jest to  relatywnie płaska przełęcz, złożona z doliny rzeki Nahr al-Kabir al-Janoubi (biegnącej ze wschodu na zachód i uchodzącej do morza Śródziemnego) oraz doliny Orontesu (płynącego na tym odcinku ku północy), kończącej się na równinie, na której leży do tej pory miasto Homs. Przerwa ta, zwana często "Bramami Syrii", w dawnych czasach była jedną górską drogą prowadzącą z i do wybrzeża czynną cały rok. Jak przystało na najważniejsze strategicznie miejsce w regionie, jej zbocza upstrzone są zamkami z różnych okresów, mających na celu bronić do niej dostępu. Jednym z najlepiej zachowanych i najciekawszych, jest Krak des Chevaliers.
Widok z południowego zachodu na Krak des Chevaliers
W połowie lipca 1099 wojskom I wyprawy krzyżowej udało się zdobyć Jerozolimę, ostateczny cel krucjaty. Choć do tego czasu oddziały krzyżowców stopniały do mniej niż 10% ich pierwotnego stanu, to i tak wojska starczyło  w zupełności do zabezpieczenia granic nowo zdobytych ziem. Klęska pod Antiochią zniechęciła Turków seldżuckich do dalszych walk, natomiast pośpiesznie sformowana przez Fatymidów odsiecz Jerozolimie została szybko rozbita pod Askalonem.
Podbite tereny podzielono na cztery części: najpierw, w 1097 roku, powstało hrabstwo Edessy, a po bitwie pod Askalonem powołano do życia królestwo Jerozolimskie, księstwo Antiochii oraz hrabstwo Trypolisu. W skład górzystego hrabstwa Trypolisu wchodził m.in. żyzny teren przerwy Homsu; jego wschodni kraniec musiał zostać jak najszybciej ufortyfikowany, gdyż wychodził  bezpośrednio na zajęty przez Turków seldżuckich Homs.
Blisko wschodniego krańca doliny, na szczycie 650 metrowego wapiennego wzgórza już od 1030 roku n.e. istniała ufortyfikowana kurdyjska osada, przebudowana później na zamek (Hisn al Akrad; dosłownie Zamek Kurdów). W 1099 roku muzułmańskie wojska stacjonujące w zamku zaatakowały forpocztę wojsk Rajmunda IV z Tuluzy, jednego z przywódców I krucjaty, jednak opuściły fortyfikację zanim krzyżowcy doszli pod jej mury. W 1110 roku Tankred, książę Galilei, obsadził zamek żołnierzami i włączył go w linię obronną chroniącą hrabstwo Trypolisu i królestwo Jerozolimy przed najazdami z wnętrza lądu. Wkrótce okazało się, że strzeżenie długich granic państw krzyżowców było niezwykle trudne i wiązało dużą liczbę wojska, przez co ich skuteczne wykorzystanie w trakcie walk było stanowczo utrudnione; trzeba było znaleźć inny sposób na zapewnienie bezpieczeństwa.
Jeszcze przed I krucjatą w Ziemi Świętej zakładano stowarzyszenia zakonne pełniące różnorodne funkcje; jednym z nich było nieformalne bractwo działające przy szpitalu św. Jana Chrzciciela, którego celem była tak pomoc chorym, jak i chrześcijańskim pielgrzymom. Pomoc bractwa w czasie I wyprawy krzyżowej i w pierwszych latach konsolidacji władzy krzyżowców nad nowo podbitymi terenami nie przeszła bez echa - w 1113 roku Papież oficjalnie uznał organizację już jako zakon rycerski. Nazwani zostali Zakonem Szpitalników (lub też Zakonem Joannitów); w ciągu kolejnych kilku dekad otrzymali liczne nadania w królestwie Jerozolimy, a później także w hrabstwie Trypolisu. Ówczesny hrabia Trypolisu, Rajmund II, przekazał Szpitalnikom wiele warowni (m.in. w 1142 roku Hisn al Akrad i tereny wokół niego) i zagwarantował ich zakonowi szerokie prawa.
Wraz z nadaniem zakonowi Hisn al Akrad (zwanego od tej pory Crac de l'Ospital- zamkiem Szpitalników) rozpoczęto na terenie zamku szeroko zakrojone prace budowlane, mające na celu uczynienie z niego potężnej i nowoczesnej fortecy, mogącej pomieścić tysiące rycerzy, a także sprawnie działającego centrum administracyjnego. Wraz z siostrzanym zamkiem Gibelacar po północnej stronie przerwy Homs miał zabezpieczać hrabstwo Trypolisu przed muzułmańskimi najazdami i być bazą dla nękających muzułmanów wojsk krzyżowców.
Prace budowlane trwały aż do trzęsienia ziemi w 1170 roku, w wyniku którego ucierpiała jedynie kaplica zamkowa. Zamek został szczęśliwie ukończony- w samą porę, tuż przed czekającą  krzyżowców katastrofą. Co prawda w 1163 roku udało się odeprzeć atak Nur ad-Dina, muzułmańskiego władcy Syrii, lecz wkrótce został on zastąpiony przez o wiele groźniejszego wroga: Saladyna. Saladyn, jako władca Egiptu i Syrii, posiadał znacznie większe zaplecze ekonomiczne niż Nur ad-Din, a jako obrońca Kairu przez agresją krzyżowców cieszył się w świecie muzułmańskim powszechnym szacunkiem.
Choć pierwsze kampanie Saladyna przeciwko królestwu Jerozolimy nie przyniosły rezultatów, to jednak za każdym razem jego wojska zapuszczały się coraz głębiej na tereny kontrolowane przez krzyżowców. W 1180 roku jego oddziały wkroczyły na tereny hrabstwa Trypolisu, rabując i paląc napotkane osady; wojska krzyżowców nie wydały mu otwartej bitwy, zamykając się w murach swoich zamków. Saladyn nie mógł w pełni przejąć regionu bez wieloletniego oblegania tych fortec, na co nie był przygotowany, wycofał więc swoje wojska ze splądrowanych ziem. Kolejna kampania Saladyna, o wiele lepiej wyposażona, zmiażdżyła w 1187 roku opór królestwa Jerozolimy. Następnym jego celem, po świętym mieście, okazał się Crac de l'Ospital. Jednak musiał odstąpić od oblężenia - zamek okazał się świetnie przygotowany na taką ewentualność.
W kolejnych latach Crac de l'Ospital stał się jednym z najważniejszych zamków Szpitalników, z którego zakonnicy wyruszali do okolicznych miast Hamy i Homsu, zmuszając ludność do płacenia trybutu zakonowi. Zamek został rozbudowany o kolejny pierścień murów, zyskując wygląd znany współcześnie.
Dobra passa Szpitalników przeminęła w połowie szóstej dekady XIII wieku, kiedy to ucichły w końcu walki o schedę po imperium Saladyna; muzułmanie powoli jednoczyli się, coraz częściej nękając okolice Crack de l'Ospital. Ostateczny cios zadał Mamelucki władca Egiptu, sułtan Bajbars - w 1271 roku pomaszerował on na zamek i oblegał go przez kilka tygodni. W  krótkim czasie, w wyniki ostrzału mangonel, podkopywania fundamentów i częstych rajdów na mury, padła zewnętrzna linia obrony; Szpitalnicy wycofali się do wewnętrznej fortecy gotowi dalej bronić zamku.  Poddali się jednak, gdy oblegający doręczyli im rzekome pismo od Wielkiego Mistrza zakonu, nakazujące zaniechanie walki.
Choć pismo okazało się podróbką, to fortel ów pozwolił Bajbarsowi na szybkie zdobycie jednej z najlepiej bronionych fortec na Bliskim Wschodzie. Mamelucy odbudowali Crac de l'Ospital, przy okazji zamieniając kaplicę na meczet, jednak wraz z upadkiem hrabstwa Trypolisu cała budowla straciła swoje strategiczne znacznie. Po okresie użytkowania przez muzułmanów ( nie wiadomo, jak długo on trwał) została ona ostatecznie opuszczona; okazjonalnie tylko zamieszkiwali ją lokalni wieśniacy.
Świat przypomniał sobie o zamku dopiero w XIX; na początku XX wieku wraz z badaniami kolejnych europejskich uczonych powstały specjalizacje  w naukach historycznych zajmujące się fortyfikacjami wzniesionymi za czasów wypraw krzyżowych. Właśnie wtedy do zamku przylgnęła jego współczesna nazwa - Krak (Crac) des Chevaliers, czyli „zamek rycerzy”. W latach trzydziestych XX wieku Francuzi przejęli pieczę nad zamkiem, prowadząc szeroko zakrojone prace rekonstrukcyjne (nie prowadzono jednak na obszarze twierdzy żadnych badań archeologicznych). Po dekolonizacji Bliskiego Wschodu Krak des Chevaliers stał się bardzo popularnym, aż do wybuchu w 2011 roku wojny domowej,  miejscem turystycznym w Syrii.
(Po lewej) widok ze strzelnicy na akwedukt (Po prawej) wejście do zamku




(Po lewej) widok na południowy odcinek zewnętrznych murów i fragment fosy (Po lprawej) dawne stajnie wewnątrz fortyfikacji przybramnych
Zewnętrzna linia murów, wzniesiona dopiero w XIII wieku, oplata dookoła starszy zamek z XII wieku, jednak jest od niego niezależna - obie linie nie mają wspólnych elementów (dzięki temu, po upadku zewnętrznej linii obrony w 1271, wewnętrzna mogła dalej bronić się przed najeźdźcami). Umocnienia zewnętrzne dzielą się na dwie części - akwedukt doprowadzający wodę i baszty  zabezpieczające fortecę od strony południa, oraz mury o 9 metrowej wysokości.
Krak des Chevalires wykorzystywał w pełni swoje usytuowanie na szczycie wzgórza - od północy, wchodu  i zachodu zbocza opadały stromo ku dolinom rzecznym, utrudniając (choć nie uniemożliwiając) dostęp do fortecy. Najbardziej narażoną na atak była zatem południowa ściana zamku. Prawdopodobnie, południowy, wyższy odcinek zewnętrznych murów, z akweduktem i basztami, powstał jako  pierwszy;  zamierzano  rozszerzyć pierwotną bryłę zamku na południe, dodające m.in. dodatkowe miejsce na stajnie i magazyny. Jednak w trakcie budowy zmieniono plany i stworzono niezależną linię umocnień;  południowy odcinek dodatkowo oddzielono od zamku wewnętrznego niewielką fosą, używaną także jako otwarta cysterna (parę lat temu przypominającą zarośnięte, zielone bagno, widoczne na zdjęciu po lewej).
Zachodni odcinek murów zewnętrznych
Okrągłe wieże zewnętrznych murów, ostro wychodzące poza obręb linii, są ewenementem w budownictwie obronnym krzyżowców - co prawda takie rozwiązanie zastosowano już pod koniec XII wieku we Francji, ale aż do końca XIII wieku było ono raczej wyjątkiem niż regułą nawet w Europie. W połączeniu z równo i gęsto rozsianymi otworami strzelniczymi plan ten pozwał na ostrzał całego obszaru wokół murów i praktycznie nie zostawiał martwego pola, które najeźdźcy mogliby wykorzystać.

Umieszczono tylko po jednej bramie w każdej z linii obrony - obie znajdowały się na wschodnich ścianach murów i połączone były łamaną rampą z 90 stopniowymi, ostrymi zakrętami. Dodatkowo machikuły w bramach były znacznie lepiej wykonane i bardziej skomplikowane niż w innych zamkach krzyżowców, pozwalając na zastosowanie szerokiej gamy broni, aby przeszkodzić oblegającym w dostaniu się do zamku. Droga ta była śmiertelnie niebezpieczna, wręcz nie do przebycia dla potencjalnego wroga, jeżeli nie zajął on uprzednio zewnętrznych murów - była otwarta na ostrzał tak z pierwszej, jak  z drugiej linii murów,  dawała  obrońcom szansę na niczym nie skrępowane zmasakrowanie nacierających wojsk. Samo wyważenie zewnętrznych bram nic właściwie nie dawało, a ewentualne wyjścia z ramp na  zewnętrzny mur można było spokojnie zatarasować, o czym mówią źródła opisujące oblężenie z 1271 roku.
Pierwsza linia murów, prócz walorów obronnych, była także ważna dla codziennego życia garnizonu. Baszty pozwalały na zamontowanie młynów (jedna była na pewno używana jako młyn przed 1271), a pomieszczenia wewnątrz wałów można było wykorzystać jako magazyny; wolny teren między obiema liniami obrony był na pewno w jakiś sposób użytkowany, choćby jako miejsce koczowania lokalnej ludności, jak w 1271, kiedy okoliczni wieśniacy skryli się w Krak des Chevaliers przed nadchodzącą muzułmańską armią.

(Po lewej) pozostałości po młynie na północno - zachodniej baszcie (Po prawej) magazyny zamkowe, w których trzymano żywność




















Południowo - zachodnia i południowa wieża wewnętrznego zamku
Zamek wewnętrzny, wzniesiony w XII wieku, został przebudowany podczas wznoszenia drugiej linii murów, najpewniej aby unowocześnić i  dostosować konstrukcję do nowych zadań. Wysokie, usadowione blisko siebie baszty zamku dawały obrońcom świetne pole dla ostrzału, a w pomieszczeniach wewnątrz nich było dużo miejsca dla obrońców; południowo zachodnia wieża służyła np. jako miejsce zakwaterowania dla Wielkiego Mistrza Szpitalników i dla rycerzy zakonnych (w połowie XIII wieku garnizon twierdzy stanowiło m.in. 60 rycerzy zakonnych). Od strony południa i zachodu mury i wieże zamkowe spoczywały na nachylonych, sztucznych stokach, które dawały świetną obronę przed maszynami oblężniczymi oraz chroniły  twierdzę przed skutkami trzęsień ziemi. 
Troszkę inaczej wyglądają mury wewnętrznego zamku od północy -  tu sztucznie wykonany stok zastąpiony jest naturalnym spadkiem terenu. Wieża północna miała znacznie mniejsze znacznie obronne, a większe mieszkalne - w jej górnej części znajdowały się najlepiej oświetlone pomieszczenia, zajmowane zwykle przez dostojników odwiedzających zamek (najpewniej w niej przez pewien czas zamieszkiwał Andrzej IV, jeden z najsilniejszych i najbogatszych królów Węgier). Poniżej znajdowała się niewielka boczna brama (poterna), która, w przypadku natarcia na główną bramę, pomagała w zachowaniu kontaktu I  i II linii umocnień.
(Po lewej) północna wieża wewnętrznego zamku (Po prawej) Boczne wejście w północnej wieży
















(po lewej) widok na dziedziniec zamku (po prawej) wejście z dziedzińca do kaplicy/meczetu


Prócz koszar w wieżach i magazynów we wnętrzach murów w zamku, przy dziedzińcu, wzniesiono niewielką kaplicę, która była dwa razy przebudowywana: po 1170 i po 1271; w drugim przypadku zmieniono ją w meczet. Choć na pierwszy rzut oka prosta i surowa w formie, kaplica zamkowa kryje jedne z niewielu zachowanych fresków z czasów wypraw krzyżowych (ich zachowanie zawdzięczamy między innymi temu, że muzułmanie podczas przebudowy pokryli je warstwą tynku). Ozdobne łuki okien przed wejściem to pierwsze oznaki wczesnego gotyku, który dopiero zaczął się formować w XIII wiecznej Europie; stanowią one jeden z niewielu zachowanych elementów architektury dekoracyjnej w Krak des Chevaliers, podporządkowanej wybitnie osiągnięciu celów praktycznych. Dodatkowo na filarach wyryto napisy po łacinie sławiące cechy, które rycerz powinien posiadać, i przestrzegające przed takimi, których rycerz ten nie powinien w sobie rozwijać.

(Po lewej) sklepienie portyku przy wejściu do kaplicy (Po prawej) jeden z napisów po łacinie

Krak des Chevaliers było jednym z wielu przystanków na trasie bardzo ciekawej wycieczki przej Jordanię i Syrię, której byłem członkiem w 2007 roku, tuż przed moimi 18 urodzinami. W tamtym czasie Syria była chętnie odwiedzana przez turystów m - sam Krak des Chevaliers, jak widać na zdjęciach, był dosłownie wypełniony zwiedzającymi, pochodzącymi z bardzo różnych miejsc na świecie. W pamięci szczególnie utkwiła mi grupa roześmianych syryjskich nastolatków. Ówczesna Syria nie zdradzała żadnych oznak, a może ja ich nie zauważyłem, że już zaledwie 4 lata później wybuchnie na jej terenie trwająca do dziś wojna domowa.
Zamek, jako budowla obronna, został zajęty przez wojska rebeliantów gdzieś na przełomie 2011 - 2012. Od pierwszych dni wojny powstańcy szukali schronień w zabytkowych dzielnicach miast, starych twierdzach i antycznych ruinach; co więcej, zabytki na terenach przez nich zajętych zaczęły być regularnie rabowane, co dobitnie widać na satelitarnych zdjęciach Apamei (więcej tutaj). Powodem zajmowania i plądrowania tych miejsc była albo czysta chęć zyskania na kryzysie, albo nadzieja, że takie miejsca nie zostaną ostrzelane przez armię syryjską. Rebelianci liczący na bezpieczne schronienie w Krak des Chevaliers znacznie się przeliczyli, gdyż oddziały lojalistów przeprowadziły w 2012 roku regularny ostrzał zamku, a w 2013 samolot zbombardował jego wnętrze.
Od 2014 roku Krak des Chevaliers znów jest w posiadaniu Syryjskiego rządu; rozpoczęły się  pierwsze oględziny zniszczeń. Właściwe mury, mimo ponad 700 lat na karku, świetnie wytrwały ostrzał  i ich uszkodzenia są, na szczęście, znikome. Znacznie gorzej wygląda sprawa z dziedzińcem zamku - najbardziej ucierpiała kaplica, zabytkowe okna portyku zostały w większości zniszczone (współczesne zdjęcia tutaj).
Mam nadzieję, że trwający od 2011 roku konflikt dobiegnie wreszcie końca, choć ostatnie działania ISIS w Iraku mogą skłaniać do przypuszczeń , że zabytki Bliskowschodnie przez wiele kolejnych lat będą niszczone lub plądrowane w imię fundamentalistycznych idei garstki kulturowych prymitywów, mających za nic szacunek dla drugiego człowieka, a tym bardziej dla jego historii. Wydaje się jednak, chcę w to wierzyć, że Krak des Chevaliers  ten konflikt już nie będzie dotyczył  i  za 2-3 lata (może ciut dłużej; jestem optymistą), po naprawie kaplicy, znów w jego korytarzach będzie można zobaczyć tłoczących się turystów narzekających na słabe oświetlenie.

Dziękuję bardzo za lekturę 3 wpisu na moim blogu, jak najbardziej zachęcam do komentowania!